dobry, ale to już przeznaczone. Dajcie mi już umrzeć spokojnie!
Lekarz, zniechęcony, ustąpił. Nikt już o tym nie mówił więcej. Wtedy chora zwróciwszy twarz ku swojej pani polecała jej ostatnie prośby swoje zamierającym już głosem:
— Droga, dobra moja pani — mówiła z wielkim trudem. — Proszę posłać te trochę pieniędzy i te moje biedne odzieże mojej rodzinie, przez pana konsula. Ufam, że żyją jeszcze. Serce moje mi to wróży w tych ostatecznych momentach. I niechże mi pani moja dobra tę łaskę uczyni i napisze, żem o nich zawsze myślała, żem dla nich zawsze pracowała, dla moich dzieci, i że najbardziej ze wszystkiego to mnie bolało, żem ich już zobaczyć nie mogła. I to, żem umierała odważnie, na Boga miłosiernego zdana i błogosławiąca dzieciom... I że polecam mężowi i starszemu synowi mego najmłodszego, mego biednego Marka, któregom miała w sercu do ostatniego tchu mego.
A wtem, w nagłym uniesieniu i składając ręce:
— Marek mój! Dziecko moje! Życie moje!
Ale potoczywszy dokoła pełnymi łez oczyma spostrzegła, że pani już nie ma. Ktoś przyszedł i odwołał ją nagle. Oglądała się tedy za panem, ale i jego nie było. Przy łóżku jej stał tylko asystent i dwie posługaczki. Wszakże w pokoju obok słychać było przyśpieszone kroki, szmer rozmów prędkich, zmieszanych i powstrzymywano okrzyki. Chora utkwiła we drzwiach oczy gasnące — i czekała.
Po kilku minutach wszedł lekarz z twarzą zmienioną, po lekarzu pan i pani także silnie wzruszeni. Wszyscy troje patrzyli na chorą wzrokiem dziwnym i zamieniali z sobą wymowne słowa cichym głosem. Chorej zdawało się, że lekarz mówi do pani:
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.