Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/317

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy inżynier opowiadając bezładnymi słowy niebywałe jakieś rzeczy, wprost ciągnąć go zaczął.
Chłopiec przeraził się i drżał cały.
Naraz krzyk przenikliwy, jak gdyby krzyk śmiertelnie ranionej osoby, rozległ się po całym domu.
Odpowiedział mu krzyk chłopca, jak echo boleści.
— Umarła matka moja!
Lekarz stanął we drzwiach:
— Twoja matka ocalona, chłopcze!
Marek patrzył na niego przez chwilę, a potem do nóg mu się rzucił z głośnym łkaniem:
— Dziękuję, panie doktorze, dziękuję! dziękuję...
Ale doktór podniósł go i rzekł:
— Wstań dziecko! To nie ja, to ty, mały bohaterze, ocaliłeś matkę!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·



Lato.
24. środa.

Marek Genueńczyk jest przedostatnim małym bohaterem, z którym zapoznaliśmy się w tym roku; jeden nam jeszcze na czerwiec zostaje.
I dwa już tylko egzaminy miesięczne, i tylko dwadzieścia sześć dni lekcji, i sześć czwartków, i pięć niedziel. Już zalatuje jakby końcem roku! Zagęściły się liście na drzewach kwitnących w ogrodzie; śliczny już cień mamy podczas gimnastyki. Uczniowie chodzą w letnich ubraniach. Aż miło spojrzeć przy wyjściu ze szkoły! Zupełnie inaczej niż za tamtych szarych miesięcy. I wszystkie te długie włosy — też poszły precz; chłopaki postrzyżone jak owce. Ten chodzi bez pończoch, ten boso, szyje gołe, kapelusze słomiane przeróżnej formy przepasane wstążkami spadającymi na plecy;