Więc nie wiem, proszę łaski pana, i chciałem właśnie spytać, jak to tam jest?
Ojciec mój uśmiechnął się i rzekł:
— Nie powiem nic, zobaczycie sami. Idźcie! idźcie! Niech się jak najprędzej ucieszy!...
Wyszliśmy. Instytut głuchoniemych jest niedaleko od nas. Po drodze stawiając olbrzymie kroki, żem nadążyć nie mógł, Grzegorz zasępił się i tak mówił:
— Ach, moja biedna Ludwisia! Urodziło się to już z tym kalectwem!... I pomyśleć, żem ani razu nie słyszał, żeby do mnie powiedziała: — Mój ojcze! — A ona, ani razu nie słyszała, żebym do niej powiedział: — Moja córko? — Nigdy w życiu nie rozumiała jednego ludzkiego słowa! Bogu i za to jeszcze dziękować, że ją do tego tam Instytutu wzięli darmo... Aleśmy się naczekali, naczekali! Że to musiała osiem lat wpierw skończyć, dopiero ją wzięli... Teraz trzy lata mnie nie było w domu, to osiem a trzy... To będzie miała jedenaście lat teraz. Czy też urosła, paniczu? Panicz ją widział? Urosła? Czy też wesoła?
— Zaraz Grzegorz zobaczy sam! Zaraz zobaczy! — odrzekłem nadążając jego wielkim krokom,
— A gdzież to będzie ten Instytut? Daleko? Bo to już mnie tu nie było, jak ją odprowadziła matka... niby, żona moja. Widzi mi się, że to gdzieś w tej stronie...
Właśnieśmy przed nim stanęli. Weszliśmy zaraz do poczekalni, a odźwierny wyszedł naprzeciw nas.
— Ja jestem ojciec Ludwisi... Ludwisi Voggi — objaśniał ogrodnik. — Niech tu przyjdzie moja córka prędko, prędko!
— Są na pauzie — odpowiedział odźwierny — pójdę powiedzieć nauczycielce. — I zniknął.
Ogrodnik zamilkł, ale nie mógł znaleźć sobie miejsca.
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/323
Ta strona została uwierzytelniona.