— I kłaniam się wszystkim pięknie — mówił Grzegorz już z proga. — I wszystkim z duszy serca dziękuję! I jeszcze się tu powrócę, żeby wszystkim dziękować!
Nagle zatrzymał się jakby uderzony jakąś myślą, puścił dziewczynkę, wrócił z ręką w kieszonce od kamizelki i krzyknął jak wariat.
— Co tam! Biedne ze mnie licho, ale przecie dwadzieścia lirów dam na ten instytut! Nową dam, piękną sztukę!
I grzmotnąwszy garścią w stół zostawił na nim swoją ofiarę.
— Nie, nie, poczciwy człowieku! — zawołała nauczycielka wzruszona. — Zabierzcie swoje pieniądze. Nie mogę ich przyjąć. Zabierzcie. To nie należy do mnie. Dacie jak wróci dyrektor. Ale i on nie przyjmie, możecie być pewni. Ciężkoście zapracowałi to złoto! I bez tego będziemy wam zawsze radzi!
— Nie, zostawię! Muszę zostawić! — odpowiedział Grzegorz uparcie. — A zresztą się zobaczy.
Ale nauczycielka włożyła mu do kamizelki napowrót ową sztukę złota nie dając mu czasu na odmowę. Poddał się więc i tylko pokiwał głową, po czym przesławszy pocałunek od ust panience i nauczycielce wziął znowu córkę pod rękę i wyszedł wołając:
— Pójdźmy, pójdźmy, córuchno! Biedna niemowo moja! Mój skarbie!
A ona stojąc we drzwiach otwartych swoim okropnie grubym głosem:
— Oh, ja-kie ślicz-ne słoń-ce!