Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

Po czym chwycił syna za nos i pociągając go rzekł:
— Chłopcy, kochajcie tego oto trznadla, bo to jest sam kwiat rycerstwa! Już ja wam powiadam!
A wszyscy się śmiali, prócz Garronego.
A on znów popił i rzekł:
— Żal, żal! Eh!... Teraz wszyscyście sobie dobre kompany; a za lat kilka, kto wie, Henryk i Derossi będą adwokatami, profesorami, Bóg sam wie czym, a wy znów czterej będziecie w sklepach, w rzemiosłach, licho wie gdzie... A wtedy — dobranoc kompanija cała!...
— Ale co! — żywo zaprzeczył Derossi. — Dla mnie Garrone będzie zawsze Garronem, a Precossi Precossim, a inni tak samo, choćby pozostawali cesarzami chińskimi. Gdzie będą, tam do nich i ja trafię!
— Zuch! — zawołał Coretti ojciec przechylając flaszkę. — Tak się mówi! do kroćset bomb! Nie inaczej! Dalej! trąćmy się! Niech żyją dobrzy koledzy! Niech żyje szkoła, która łączy nam chłopaków w jedną rodzinę na pociechę kraju! która daje braci tym, co braci nie mają.
Trąciliśmy wszyscy jego flaszkę naszymi kubkami, pijąc po łyku, a on:
— Wiwat czwartaki z 49. kompanii! — i skoczył na nogi i stojąc wychylił co było we flaszce do ostatniej kropli. Po czym spojrzawszy po nas:
— A jakby wam kiedy przyszło, chłopcy, robić karabatalion, pamiętajcie tak twardo stać, jak my stali!
Tymczasem zaczęło się już robić późno, więceśmy ze wzgórza zeszli śpiewając i trzymając się pod ręce i przyszliśmy nad Po, który już zachodził zmierzchem a tysiące świetlików latało nad brzegiem i nie rozłączyliśmy się aż na placu Konstytucji, ułożywszy się po drodze, że wszyscy spotkamy się znowu w niedzielę, żeby iść do teatru Wiktora Emanuela, gdzie mają rozdawać nagrody uczniom szkół wieczornych.