Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/367

Ta strona została uwierzytelniona.
Egzaminy.
4. wtorek.

Otóż i egzaminy nareszcie!
Na wszystkich ulicach dookoła szkoły nikt o niczym innym nie mówi: rodzice, dzieci — aż do kucharek.
— Egzaminy, stopnie, tematy, przeciętne, obcięty, promowany — wszyscy to na ustach mają.
Wczoraj rano były wypracowania piśmienne, dziś rano arytmetyka. Wzruszające było patrzeć na wszystkich tych rodziców, którzy prowadząc dzieci do szkoły dawali im ostatnie rady przez drogę. Matki to aż do ławek towarzyszyły synom, żeby zobaczyć czy atrament jest w kałamarzu, czy pióro dobre, a jeszcze z progu odwracały się mówiąc:
— A uważaj! Bój się Boga, uważaj! A nie bój się nic! Pamiętaj!
W naszej klasie nauczycielem-asystentem był Coatti, ten z czarnym brodziskiem, co to jak lew ryczy a dobry jak baranek.
Niektórzy chłopcy wyglądali tak biało na twarzy, jak kreda, ze strachu. Kiedy nauczyciel rozpieczętował przyniesioną z Ratusza kopertę i wyjął z niej zadanie, tchu nie było słychać w całej klasie.
Więc podyktował zadanie owo grubym głosem patrząc to na tego to na owego srogimi oczyma, ale widać było, że gdyby mógł nam podyktować i rozwiązanie także, żeby wszyscy promocje dostać mogli, sprawiłoby mu to najwyższą przyjemność.
Po godzinie pracy wielu już bardzo się pomęczyło, bo zadanie było istotnie trudne. Jeden płakał, Crossi walił się pięścią w głowę. A przecież nie było to winą tych biednych chłopców, że niewiele wiedzieli, bo mało czasu mieli do nauki i rodzice odrywali ich od niej.