Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/370

Ta strona została uwierzytelniona.

się jak ja go kocham. Kiedy tamci pytali, patrzył w nas, jakby nam duszę własną chciał oddać. Zachmurzał się, kiedy który palnął bąka, rozjaśniał, kiedy dobrze szło. Słuchał każdego słówka, a głową i rękami dawał nam znaki, jakby mówił:
— Dobrze... Źle! Uważaj... Wolniej. Nie bój się!
Pewno by i podpowiadał, żeby mu tylko wolno było mówić. Gdyby na jego miejscu znajdowali się, jeden po drugim, ojcowie wszystkich uczniów, nie mogliby zrobić nic więcej. I jeszcze by dziesięć razy głośno krzyczeli: „dziękuję!“, nawet przy dyrektorze. Więc kiedy mi tam u tego zielonego stołu powiedzieli:
— Dobrze. Możesz odejść. — To jemu aż oczy zaświeciły z radości.
Wróciłem zaraz do klasy i czekałem ojca. Wszyscy jeszcze prawie byli w ławkach. Siadłem przy Garronem, ale mi wcale nie było wesoło, bynajmniej, bo mi zaraz na myśl przyszło, że już ostatni raz siedzimy tak obok siebie. Garrone nie wie jeszcze o niczym. Jeszcze mu nie mówiłem, że IV klasy nie będziemy przechodzili razem i że opuszczamy Turyn razem z ojcem.
Siedział zgarbiony, prawie złożony we dwoje i pochyliwszy dużą swoją głowę nad ławką rysował jakieś ornamenty dokoła fotografii swojego ojca w mundurze maszynisty! Tęgi mężczyzna z tego ojca! Wysoki, barczysty, szyja jak u wołu, a twarz poważna i uczciwa. Zupełnie jak u syna. Więc kiedy tak siedział schylony, z rozwartą trochę koszulą, zobaczyłem na gołych jego piersiach ów złoty krzyżyk, który mu matka Nellego podarowała dowiedziawszy się, że taki dobry dla jej syna. Zdecydowałem się powiedzieć mu wszystko.
— Garrone — rzekłem — mój ojciec wyjeżdża z Turynu tej jesieni już na dobre.
— No, a ty?