Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/371

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja też.
— To nie będziesz z nami razem w IV?
— Nie.
Rysował przez chwilę w milczeniu. Po czym nie podnosząc głowy zapytał:
— A będziesz pamiętał o kolegach z III?
— Będę. O wszystkich. Ale o tobie... więcej niż o wszystkich. Kto by cię mógł zapomnieć?
A on głowę podniósł i utkwił we mnie spojrzenie, które mówiło różne, różne rzeczy, sam jednak nie rzekł nic, tylko mi podał lewą rękę udając, że prawą rysuje dalej, a ja uścisnąłem serdecznie w obu dłoniach tę rękę silną i zacną.
W tejże jednak chwili wszedł śpiesznie nauczyciel z twarzą zaczerwienioną i cichym, wesołym głosem rzekł prędko:
— Dobrze idzie! Aż dotąd wszystko dobrze! Niech tyko ci, co zostali, równie dobrze się sprawią! Dzielne chłopaki! Nic się nie bójcie, nic! Bardzom z was kontent!
I żeby nas rozweselić i sam swoją wesołość nam pokazać, udał wychodząc, że się potkął i oparł się o mur, żeby się nie przewrócić niby. On, cośmy nigdy nie widzieli, żeby się roześmiał kiedy. Więc nam się to tak osobliwym zdało, że wszyscy zrazu osłupieli, potem uśmiechnęli się, ale śmiechu szczerego nie było. Nawet powiem, że sam nie wiem czemu, ale mnie zasmucił i rozrzewnił razem ten dziecinny figiel. Więc ta chwila wesołego żartu była całą nagrodą za dziewięć miesięcy cierpliwości, dobroci i różnych kłopotów z nami? — Więc dla takiej chwili pracował tyle czasu, przychodził do klasy i odbywał lekcje niezdrów... Biedny nauczyciel! Więc tylko tego, tego śmiechu wesołego chciał od nas, za tyle przywiązania, za tyle starań!
I zdawało mi się, że go tak już na zawsze w tym