Trwogi nie czuje, bo widzi przecież, że nikt zajmować się nim ani myśli, tylko przejmuje go żal za ciszą ganku i wesołością okien, a przytem niepokój: czy też nie będzie tu już nikogo, ktoby w najsroższe mrozy dla biednych ptasząt wysypywał na ten ganek garście ziarn i okruch? Opowiadali mu przodkowie, że był to zwyczaj, od dawna w tem miejscu praktykowany; we własnem życiu niejednokrotnie korzystał już z niego i nawet bardzo dokładnie przypomina sobie kształty rąk, które przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny śnieg wysypywały. Przypomina sobie ręce stare, zwiędłe, z bladymi palcami, z pomarszczoną skórą, i inne: młode, ruchliwe, białe, u kończyn tylko od mrozu, jak pączki centyfolii[1], zaróżowione, — i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jabłuszek podobne. Teraz widzi długą, kościstą, bezkrwistą rękę, która chwyta jakiś błyszczący potworek, wstrząsa nim i dzwoni tak przeraźliwie, że gil porywa się z okapu, wzbija się nad śpiczasty dach domu, ulatuje w głąb ogrodu, gdzie po chwili, na gałęzi jabłoni ze starą znajomą swoją, sroką o żałobnych skrzydłach, prowadzi zawziętą rozmowę. Na jabłoni zwisają jeszcze tu i owdzie czarne i czerwone liście, u stóp jej sztywnie bujają badyle srebrników[2] i bodziszków[3]. Wiatru niema najlżejszego, więc wszystko dokoła
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Śmierć domu.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.