daleko, daleko idące i gdzieściś przepadające za borami ciemnymi, za górami wysokiemi, za pałacami jakimiś, co dachy mają o same niebo oparte, za kościołami wysokimi, na których krzyże złotne, jako słońca w błękitnościach niebieskich gorzeją... Wtenczas też i słyszę takie rzeczy różne, których cale dokoła mnie niema: to deszczyki majowe, padając, cicho szemrzą, to kukawka gdzieściś daleko odzywa się: »Chodź! chodź! chodź! chodź!« to dzwony kościelne w powietrzu grają, tak tęskno grają, tak wołają, tak podczas narzekają i płaczą, że szłabym, szłabym, szłabym do tych kościołów wysokich, ze złotnymi jak słońca krzyżami, i cały świat opuściwszy, pozostawałabym w nich sama jedna, wśród białych jak śnieg ołtarzy, w cichości... i żeby tylko podczas organy się ozwały...
Słowa jej roztopiły się w szepcie, a potem umilkła, i wszystko dokoła nas milczało, tylko na sfałdowane trawy kładły się coraz dłuższe, ukośne smugi świateł i cieni, a wśród brzóz i sosen »duchy zmarłych, w złotnem powietrzu, igrały z cichym szelestem«.
Przerywając długie milczenie, ozwałam się:
— Idąc tu, widziałam twego dziadunia, siedzącego na ganku, i słyszałam jak modlił się głośno...
Odjęła od twarzy ręce i włosy.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.