Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

niała, pożółkła, w oczach przygasła, na ustach pobladła, przez czoło szła jej znowu pręga cieniutkiej zmarszczki. Znać było, że ból w nią ugodził i że tając się z nim, jak z grzechem, serce własne, jak skryty sztylet, w sobie nosiła.
Jesień już była nadeszła późna i posępna; ciemne chmury nakształt tucznych zwierząt pełzały po obłokach białawych i mętnych, które kiedy niekiedy otwierały się nieco na błękit niebieski, jakby dla obudzenia tem większej tęsknoty do słońca i do pogody. Pole oddychało chłodnym i zwolna szumiącym wiaterkiem, który resztę uschłych liści strącał ze starych grusz na grzędy, sterczące wysokiemi łodygami malw i georginii, a ostatnie kwiaty z łodyg tych opadłe, od przymrozków poczerniałe, tarzały się po wilgotnej ziemi. Osypywały też chwilami liście uschłe, jak rzadki, bujny deszcz, deski do budowy jakiejś przysposobione, na których, niby na zboczu pagórka z żółtych drewien ułożonego, siedziała Anastazya. Skurczona, przygarbiona, plecy i głowę okrywała długą chustą tak szczelnie, że widać było tylko oczy jej zapatrzone w daleką przestrzeń z zadumą, od której źrenice nabierały wielkiej głębokości i smutnych świateł na dnie.
Kiedy usiadłam przy niej, uprzejmie, ale w milczeniu mię powitała i po chwili dopiero