zgromadzonych dokoła wozu z gniadym koniem chłopskim, i na kobietę, która w czarnej odzieży, na wozie stojąc, nad gwarliwą i ruchliwą gromadą tą górowała. Jak to słońce jesienne ogrzewało, ale nie parzyło, oświecało, ale nie oślepiało, tak też i ona ogrzewała nie parząc i nie oślepiając jaśniała, chociaż i trudno byłoby powiedzieć, na czem ciepło i jasność bijące od niej zależały. Mało jeszcze znając tych ludzi, do których przybyła, rzadko i z potrzeby tylko przemawiała do nich, ale ile razy tylko otworzyła usta, w sam raz zawsze utrafiała do sposobu mówienia i szlacheckiego wogóle, i w szczególności tego człowieka, ku któremu mowę swą obracała. Możnaby pomyśleć, że w głowy ludzkie spogląda i widzi, jakie tam powstają wyrazy i w jaki szyk się układają, że też serca ludzkie przenikając, wie czego każda z nich potrzebuje: powagi czy żartu, pobożnego westchnienia czy rozweselającego, lub też litościwego uśmiechu. Podobała się też od razu wszystkim i wszystkie oczy do niej lgnęły.
Wszakoż, ktoś z pośród zgromadzonych, zdaje się Człowieczek, wielce zawsze o prawność wszelaką dbający, a z przyczyny wiecznie toczonych procesów w trwożliwość i podejrzliwość wprawiony, zapytał ją: kto jest taka? czy przypadkiem bytność jej w Tuczyńcach kłopotów
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.