Naściu, a ja psombratów tych, chocia i stary jestem, kijem stąd poprzepędzam«. A ona na to, ręce jak do pacierza złożywszy: »Nie może to być dziaduńku, nie może to być, bo Martka od zmartwienia gorzejby się rozchorowała!«
Tedy pan Cyryak ręką machnął i codzień do niej przychodzić przestał. Do Nawróciciela raz rzekł, że ciągłego widoku Piszczałków znieść nie może i od niego choruje, tedy, miłując wnuczkę tak, jak wpierw miłował, rzadko kiedy do niej chodzi.
Tak tedy piekło w domu miała, przyjaciółkę najmilszą utraciła i dziadunio najukochańszy nawiedzać ją przestał. Józefa powiadała: »Dobądź z duszy tę perłę i złóż ją na ołtarzu miłości Boskiej i ludzkiej!« Usłuchała, perłę z duszy dobyła, na ołtarzu ją złożyła — i miała zapłatę!
W chmurny, ale łagodny wieczór zimowy, Naścia wychodziła z domu pana Cyryaka na ten sam ganek, na którym on w lecie prawie głośno odczytywał z książki psalm Kochanowskiego. Cale inaczej niż wtedy świat wyglądał; niebo i ziemię okrywała biel obłoków i śniegu, czysta, ale smętna. Na całem niebie i na całej ziemi leżał smętek i śpiewał pieśń cichości. Gdziekolwiek było spojrzeć: na pola dalekie, czy na ogrody, sady, dachy domostw — wszystko
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.