Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho! do doktorstwa mi daleko! Ale że dałabym wiele za to, aby zdrowie Martce przywrócić, to jest pewne. Tylko, że nic nie pomaga: ani lekarstwa, ani wygody i ciepłość, w których teraz żyje, nie pomagają; gorzej jej ciągle a gorzej. Mnie zaś serce boli, bom się już do niej bardzo przywiązała. Dobra jest i miła... a tchu w niej tyle, co może i na kilka miesięcy nie wystarczy.
Z oczyma w daleki, biały śnieg zapatrzonemi, z cicha dodała:
— Co miłe, to ginie! Co miłe, to oddala się i ginie!
Słowa te wymawiając, nie o Martce tylko myśleć musiała. Ktoś inszy jeszcze, miły jej, oddalił się, zginął. Mizerną twarz jej oblała tęsknica niewymowna. Nagle przecież roztęsknione oczy błysnęły radością, z ust perłowym uśmiechem rozwartych wypadł okrzyk: »Dziaduńko!« — i z trzech schodków ganku od razu zeskoczywszy, na spotkanie nadchodzącego pana Cyryaka pobiegła.
W baranim kożuchu, czarnem suknem powleczonym, i w wielkiej baraniej czapie, pan Cyryak, idąc, drogę przed sobą grubym kijem ubezpieczał, aby na rowek jaki śniegiem napełniony, lub zbyt gruby nasyp śniegowy nie natrafić. On także przez tę zimę zmienił się nieco,