widziła tem więcej, że biedą przymuszona dobrodziejstwa jej przyjmować musiała.
Coraz bliżej na Naścię następując, ledwie zrozumiale bełkotała:
— Nie dopilnowałaś ty dziecięcia mego, nie dojrzałaś jak należało, do pracy zbytecznej przymuszałaś, na chłód i przeziębienie się śmiertelne naraziłaś...
Naścia, coraz bledsza, przed następującą nad nią kobietą cofać się zaczęła i, oczy osłupiałe w nią wlepiając, a rękę ku czołu i piersi niosąc, zdławionym głosem mówiła:
— W imię Ojca i Syna i Ducha Ś-go... Idźcie stąd, stryjenko, idźcie sobie, idźcie...
A tu Salka, przyskakując, swoje prawić poczęła:
— Słusznie mama mówi, słusznie! Żebyś była jeszcze raz po doktora posłała, możeby uratował. Żebyś jej strzegła, aby na dwór w zimne dni nie wylatywała, toby żyła! Ale u ciebie dobroć tylko na okaz jest, a gdy nikt nie widział, dbałaś o nią tyle, co pies o piątą nogę. Teraz zaś sukcesyę chcesz jeszcze po niej otrzymać i łachmany, którymiś niby to ją obdarowała, na własnej figurce zawieszać...
Naścia cofała się wciąż, twarz jak płótno pobladłą ku Salce teraz obróciła i, znowu żegnając się, zdławionym głosem zaszeptała:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.