tak jako żęła w różowy kaftan luźny ubrana, od skwaru rozczerwieniona, z sierpem za pas wetkniętym i na kraciastej spódnicy pobłyskującym. Oczyma też, błyszczącemi jak czarne brylanty, Naścię panu Apolinaremu ukazywała. On ją i sam już widział, i dwa kroki uczyniwszy, z marsem na czole, czapeczką w ręku i kołyszącemi się u piersi szkiełkami, przed nią stanął. Ona podniosła wzrok, spojrzała i krzyknęła:
— Pan tutaj!
Ale, gdy on rękę ku niej wyciągnął, nagle z ławeczki zsunęła się i, twarzą na naroże trumny upadając, z cichym wybuchem zawołała:
— Nie, nie, nie! Ja z tobą, dziaduńku! Ja z tobą, mileńki mój, stareńki, złocisty, najdroższy.
Pan Apolinary cofnął się i, dziewczynę od łkań drgającą wskazując, do Ewki, która też do płaczu twarz wykrzywiała, rzekł:
— Widzę ja, że pannę Anastazyę desperacya okropna po dziaduńku ogarnia, i niemało mię to zadziwia, bo starym już będąc, umrzeć musiał. Czy to mało ludzi na świecie umiera? Czytałem w książce jednej, że każdej a każdej sekundy śmierć na kuli ziemskiej jednego człowieka porywa.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.