Anastazyi zatrzepotało, jak ptak strwożony. Zlękła się, że obraziła go; zlękła się, że go utraci.
— Dobrze! Za tydzień! — odpowiedziała.
On ręki już jej nie podał, tylko ładnie ukłoniwszy się i raz jeszcze głęboko w oczy jej spojrzawszy, odszedł. Ach, jak ona lubiła ten ukłon jego, w którym, gdy czapeczkę nad głowę podnosił, kędziorki ciemnych włosów opadały na czoło kształtne, śniadawe! Za zgrabną postacią jego, która teraz z bramy podwórka wychodziła, szłaby na koniec świata, bez końca, byleby chociaż trochę zbliżyć się do niej, a gdy tak, jak przed chwilą, spojrzenie swoje, w którem skry złote na szafirowej toni migotały, w oczach jej zatopił, czuła obejmującą ją od stóp do głowy, a nad wszelkie wina i miody słodszą niemoc omdlenia...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.