rych też chwilę słychać było śmiechy ciche, szepty słodkie i głośniejsze nieco wołania na różne tony:
— Apolek!
— Naściu!
Kochali się. I wątpienia nie mogło być o tem, że się kochali, tylko dziwnie jakoś. Jednemi stronami istot swoich pociągali się nawzajem, a drugiemi odpychali. Anastazya przytem, w drobniejszych rzeczach łatwo ustępująca, w niektórych okazywała upór nieprzełamany. Tak było i z tym grobowcem. Pogodziła się z narzeczonym, kilka chwil miłych z nim spędziła, ale polecenia danego panu Wincentemu nie odwołała i ani mówić z nią nie można było o tem, aby na mogile pana Cyryaka piękny pomnik mógł nie stanąć.
— On u ludzi, a u mnie to osobliwie już na to zasłużył, aby pamięć jego przystojnie uczcić! — rzekła i tego postanowienia, jak głazu, odwalić z niej nie było można.
Pan Apolinary tę oporność jej zapisał sobie gruntownie w pamięci i sercu, a ona, ile razy przypomniała sobie, że on żałobę po najdroższych zmarłych, zachowanie ich we wdzięcznej pamięci, skromność panieńską i wiele inszych jeszcze rzeczy głupimi zabobonami nazywał, uczuwała kamuszek twardy i zimny, wpadający
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.