Dość duży obraz Chrystusa na krzyżu jak raz naprzeciw drzwi od wejścia wisiał na ścianie i bladym kolorem ciała umęczonego, jako też obliczem miłosiernem i bolejącem, nad rozsypanemi po izbie głowami górował. Przez okna zaś, których w dwóch ścianach tej świetlicy znajdowało się aż cztery, nic widać nie było, okrom nieba smętną białością powleczonego i drzew, które do naga z liści rozebrane, suchemi gałęziami razem z wiejącym wiatrem powiewały.
Wtem wszyscy ku oknom poobracali oczy, bo przed domostwo podjechał wóz jednokonny, a z niego — kto wyskoczył? A no, nikt inszy, tylko Anastazya. Jej był konik gniady do woza zaprzężony, jej parobczak na wozie siedział, i stały dwie skrzynie dobrze pozamykane i kilimkami okryte. Cóż to ma znaczyć? Dlaczegóż pieszo z takiej blizkości nie przyszła, lecz przyjechała? Nikomu język nie obrócił się w gębie, aby o to zapytać, bo wszystkim ledwo oczy na wierzch nie wyłaziły od patrzania na dziewczynę, która, nie spodziewając się ludzi tylu tu znaleźć, stanęła na moment w progu zmieszana i co czynić nie wiedząca. Widać było po niej, że widok zgromadzenia tak licznego, sprawił jej przykrość niewymowną.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.