Spuścił wzrok na zielone sukno i zaraz znowu skierował go ku Romanowi. Te jasne, chłodne, rozkazujące oczy zdawały się dziwić temu, że czegoś rozpoznać nie mogą. Powtórzyło się to parę razy. Z czoła Romana zniknęła zmarszczka; z uśmiechem zbliżył się do powstającego od kartowego stołu i, wyciągając rękę, przemówił:
— Przypominasz mię sobie, Marceli, ale nie poznajesz...
Chwilę jeszcze Domunt patrzył na niego uważnie, w milczeniu, aż przemówił spokojnie:
— Roman Darnowski.
Chłodowi spojrzenia i spokojowi głosu sprzeciwiła się siła, z którą uścisnął mu rękę; czuć w niej było nieco wzruszenia. Partja, w której brał udział, była skończoną; usunęli się obaj we framugę wielkiego okna i przez kilka minut zamieniali szybkie zapytania i odpowiedzi. Na obie ich twarze wystąpił wyraz ożywienia niezwykłego.
— Jakże ci się powodzi?
— Bardzo dobrze! O twoje powodzenie nie pytam, bo wszyscy wiedzą, że...
— Tak, tak! bywałem na wozie i pod wozem; ale teraz stanowczo jestem na wozie...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.