— Życie... życie...
Wzrok jego już zaczynał cofać się wgłąb mózgu, gdzie przewijało się mnóstwo myśli obcych temu, co go otaczało. Z roztargnieniem, które było połowiczną obecnością na miejscu, na którem stał i rozmawiał, a połowiczną w tych, gdzie wznosiły się domy, które kupował, mówił jeszcze:
— Tułacze życie... i niech djabli wezmą jakie kłopotliwe! Mam w głowie furę pomysłów, na plecach furę zajęć... Trzeba siebie tęgo w garści trzymać, aby nie oszaleć, na szczęście nerwy mam żelazne... Ogniska rodzinnego nie znam... już i zapomniałem jak wygląda spokojność, albo swoboda... Gdzie tam! ani jednego dnia swobodnego, takiego, któryby całkowicie do mnie należał! No, kiedyś się to przecie skończy...
— Kiedy? — zagadnął Roman.
— Czy ja wiem! jak postarzeję! Powrócę wtedy do Kaniówki... która już jest prawie zupełnie moją, bo dwóch braci spłaciłem... Ale to na starość... Spokojność, swobodę, gniazdo rodzinne, życie rodzinne, na koniec życia... pour la bonne bouche. Tymczasem, trzeba pracować, trzeba pracować...
— Aby do dziesięciu dobić? prawda?
Zaśmiał się.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.