Nad ulicą rojną, dzwoniącą, turkocącą, grającą, nad domami wysokiemi, w których gorzały rzędy oświetlonych okien, nad szeregami latarń i bijącą od nich ku górze łuną biało-różową, rozpościerało się w głębi nieskończonej niebo tak ciemne, że prawie czarne, ze stojącą na niem bardzo bladą twarzą księżyca.
Łuna, bijąca od latarń gazowych, czyniła bardzo bladem światło niebieskiego globu. Wyglądał on jak oko łagodnie i spokojnie spoglądające na ziemię z odległości niedoścignionej, wśród niezmąconej ciszy. Otaczała go cisza niezmącona, a spokój wielki, wraz ze świeżością nieśmiertelną, zdawał się panować na tych wysokościach niezmiernych, mrocznych, gdzieniegdzie pobłyskujących małemi gwiazdami.
Roman doświadczył znowu uczucia takiego, jakby odsłaniała się przed nim jakaś prawda życia daleka, wysoka, ale której wyrozumieć nie mógł. Czuł, że jest, że być musi, chwilami zdawało mu się, że już pochwytuje ją myślą, ale wnet umykała znowu i stawała się dla umysłu jego tak niewyraźną, jak bladem było wobec latarń gazowych światło globu niebieskiego.