nek drobnych i drżących. Było to monotonne i zarazem rozmaite: skwierczało, świegotało, śpiewało, napełniało powietrze miljonami drgań dźwięcznych i przeszywających, jak strzałki zaostrzone. Roman usiadł na łóżku, ale wnet położył się znowu.
— To świerszcze w trawach grają!
Przez parę minut jeszcze, dopóki nie zasnął znowu, świerszcze z traw nizkich i zroszonych grały mu w uszach: «tak-nie! tak-nie!»...
Kiedy obudził się, zobaczył falę światła złotego, zalewającą pokój i stryja, który, siedząc przy łóżku, patrzył na niego we właściwy sobie sposób, dobroduszny i zarazem przenikliwy. W szarem odzieniu, barczysty i wysoki, z prawie jowjalną dobrodusznością w spojrzeniu i uśmiechu, na pierwszy rzut oka mógł być wzięty za upostaciowanie siły fizycznej zdrowej, tęgiej, nie mąconej żadnemi kaprysami, ani subtelnościami ducha. Jednak obfite światło godziny przedpołudniowej uwydatniało snop zmarszczek, który, poczynając się pomiędzy brwiami, przerzynał mu czoło w kierunku pionowym i rozstrze-