Długo jeszcze mówiła, Roman patrzał w otwarte okno. Za nizkim płotkiem, rozdzielającym dziedziniec od ogrodu, za drzewami, rozproszonemi po trawniku, daleko, kilka kobiet wiejskich coś pełło, czy zbierało, bo chustki ich czerwone i żółte świeciły nizko nad ziemią, jak piwonje i słoneczniki. Pomiędzy temi formami przysadzistemi i jaskrawemi ukazał się ktoś wysmukły, w ubraniu jasnem, przez blask słońca pobielonem. Ta jasna postać przesunęła się kilka razy pośród robotnic, zniknęła za krzewami, po chwili, bliżej już ukazała się znowu i wnet drzwiami, wychodzącemi na ogród, weszła do oficynki. Nad tą budową, niedużą i pobieloną, wznosiła się z komina wstęga dymu, na ciemnem tle lipy blado-złota.
Roman wstał.
— Pójdę przypomnieć sobie różne kąty Darnówki.
— Idź, mój Romku, idź! po wielkim świecie, ach, ach, ach, nasza Darnówka wyda ci się bardzo maleńką... chociaż z innej strony, to kącik miły... ach, ach, ach, jaki miły i kochany!
Jak to poczciwy stryj ma zwyczaj mówić o tem? «Za kogóżby wyszła? chyba za koguta!» Naturalnie; teraz Roman rozumie, co te słowa
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.