nąca się pasem długim pomiędzy borem i polem, ubrana w rozrzucone zrzadka drzewa i krzewy. Przepływała ją rzeczka wązka, co chwilę chowająca się w olchy lub leszczyny i co chwilę znowu z za nich wybłyskująca cieniutką nicią srebrną. Na ciemnem tle boru najrozmaitszemi odcieniami zieloności odrzynały się drzewa liściaste. Na polu bielała w oddali płachta gryki kwitnącej zielonością majową, świecił łanek niezebranego jeszcze końskiego zębu, tu i owdzie na żółtych próżniach wzbijały się krótkie dymy z malutkich ognisk pastuszków. Nad całym tym obrazem panował punkt z wielką gromadą drzew wysokości rozmaitej i wdzięcznie wychylającym się z niej pałacykiem, w blasku słońca olśniewająco białym. Było to niebardzo blizko, ale też niezbyt daleko. W powietrzu, mającem już trochę kryształowej przezroczystości pierwszych dni jesiennych, wzrok dobry mógł dostrzegać wyraźnie zarysy pięknego budynku i dwie baszty nieduże, u góry go przyozdabiające. Wyglądało to zdala wdzięcznie i wytwornie. Białość pociągała wzrok; patrząc na krajobraz, trzeba było powracać ciągle wzrokiem do pałacyku, który stanowił jego punkt ogniskowy i wydawał się czasem jego strażnicą, a czasem ukoronowaniem. Roman nie mógł
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.