roku innych: twardych, surowych, długich? Tu doświadczył widzenia bardzo wyraźnego.
Wieczór jesienny, albo zimowy, mniejsza o to! lecz z czarną ciemnością za oknem, a w pokoju ze światłem lampy, które nie może rozproszyć mroku we wszystkich jego kątach. Ciemność okrywa krajobraz, oblany deszczem czy okryty śniegiem i wyda je[1] się otchłanią, w której uwięziona melancholja szumi, jęczy i wzdycha głosami wiatrów. Światło lampy skupia się nad stołem, przy którym na tle rembrandtowskiem, to jest na płachcie światła, otoczonej ciemnością, uwypukla się głowa młodzieńca, pochylonego nad papierem, którego powierzchnię ręka jego okrywa pismem szybkiem i bujnem. Dokoła ręki piszącej leżą mapy, książki, broszury. Nie jest ona białą, ani delikatną; owszem dość na nią spojrzeć, aby przypomnieć sobie skwary i roboty letnie; niemniej przecież pisze. Jest to ręka, która od młodu przędła promień z gwiazdy wiedzy i teraz przędzie go w dalszym ciągu. Ciemność za oknem szumi i wzdycha, w domu cicho, tylko któś na dole czyta głośno. Jakiś głos kobiecy czysty i świeży głośno czyta. Zresztą nic. Młody benedyktyn z twarzą wypukłą na płachcie światła otoczonej
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wydaje.