Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

przystań, port, odpoczynek... naturalnie, to rozumiem... ale czego nie rozumiem...
Uśmiechnął się.
— Czego nie rozumiem, to tego, że, dopływając do portu tak nadzwyczajnie, tak arcyskromnego, wydajesz się zadowolonym, prawie uszczęśliwionym, jakbyś przybijał do greckiego Sybarys...
Stefan wstał i po raz pierwszy od przybycia Romana poufale położył mu dłoń na ramieniu.
— Mój braciszku — rzekł — to już jest magja, to należy zupełnie do dziedziny tej magji, o której wspominałeś przed chwilą...
— Albo jeżeli wolisz — dodał, śmiejąc się, Domunt — jest w tym pasztecie, jak się twój stryj wyraża, taki trufel, który tak pachnie...
Śmieli się obaj, ale Roman, z rumieńcem wzburzenia na policzkach i z przekąsem w głosie rzucił:
— W tym małym paszteciku jest taki wielki trufel...
— A tak — potwierdził Stefan — historja to zresztą bardzo pospolita, że na dnie rzeczy małych można odkryć wielkie.
— Trzeba tylko znać magję — z kolei zaśmiał się Roman, ale śmiech jego brzmiał fałszywie. Nie chciał przecież okazać uczuć, których do-