— Idźmy już, bo Lunia na mnie czeka.
Ale Romanowi wcale nie było pilno odchodzić. Chciał bardzo powiedzieć Irenie, że ten długi pas łąki, ścielący się u stóp wzgórza, zarosłego lasem, z zakrętem, który kres jego tajemniczo ukrywał za wzgórzem, zdawał się wołać na patrzącego: «chodź! chodź!» Chciał bardzo powiedzieć: «chodźmy razem!» Jednak nie powiedział, bo u niej błysk ciepła serdecznego, a potem wesołości poufałej zniknął już bez śladu. Spokojnie i zdala, nie podając mu nawet ręki, skinęła głową na pożegnanie.
— Do widzenia. Opiece twojej, kuzynie, powierzam tę małą. Odprowadź ją do domu, gdy sam wracać będziesz.
Odeszła w stronę Darnówki. Roman patrzył na nią i myślał, że ranne przechadzki oblewają twarze młodych kobiet świeżością jutrzenki, a oczy ich napełniają blaskami nieba. Irena była dziś świeżą, jak jutrzenka, a w oczach jej parę razy i najwyraźniej w świecie dostrzegł niebo. Szła brzegiem strumienia, po kępach nierównych i trawach splątanych, krokiem tak równym, jakby miała pod stopami gładką posadzkę. W chodzie jej był rytm linji, siła i zdrowie ciała, zżytego z naturą. Gdy za coraz oddalającą się
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.