Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

i ze spójrzeniem, zawieszonem na obłoku szarym, stojącym pod morzem błękitnem, z cicha rzekł:
— Dobrze!
Czuł, że jest mu tak dobrze, jak nie było już bardzo dawno.
W tej chwili Bronia, wyrwała się mu z pod ramienia i z wesołym okrzykiem: Lunia! Lunia! pobiegła naprzód.
Od blizkiej już gromadki drzew rozłożystych, z za których błyskała żółtość świeżo sposzytej strzechy, szła na spotkanie przybywających, dziewczynka nieco wyższa od Broni, wątlejsza, z główką utopioną w wielkiem bogactwie czarnych włosów. Z tej gęstwiny czarnej wynurzał się jak z chmury owal twarzy bladawej, szczupłej, bardzo delikatnej.
Sam sobie pozostawiony, bo natychmiast po spotkaniu się dziewczęta go opuściły, Roman objął wzrokiem małe podwórko, odgrodzone od pola płotkiem z długich dylów, widocznie tymczasowym, bo niziutkim i miejscami poprzerywanym. Pod grupą drzew, z za których pobłyskiwała rzeczka, domek stary, lecz jeszcze mocny, świeżo znać powiększono, bo kawałek ścian żółtych, odbijał od czarności tych, któ-