Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

— Romek! jak się masz! Bóg zapłać, że przyszedłeś! Spodziewałem się zresztą tego, ale nigdybym nie przypuszczał, że zdołasz wstać tak wcześnie! Gdzież Bronia? Już z Lunią zapewne. To dopiero dzień szczęśliwy! Moje złote dziewczątko przy mnie i ty przyszedłeś mój stary chłopcze! Nie śmiej się! Stary! bo stare to czasy, gdyśmy razem łacinowali, łobuzowali, i — złote sny śnili!
Rękawem płóciennej kurty ocierał z czoła pot kroplisty, a drugą ręką, od piły zaczerwienioną, mocno ściskał i wstrząsał rękę Romana. Mówił, jak zwykle, dużo, prędko, i wydawał się w humorze złotym. Oczy świeciły mu wesołością, wargi były purpurowe. Spojrzał na słońce, potem na towarzysza pracy, stojącego przy kłodzie, i zawołał:
— Czas południować, bratku! Zawołaj tamtych z dachu i idźcie jeść śniadanie.
A do Romana rzekł:
— Głodny jestem, że zjadłbym wilka pieczonego. Od dwóch godzin już piłą robię.
Roman zauważył:
— Nauczyłeś się godzinę poznawać według słońca.
— Po trochu, mój drogi. Cóż chcesz? piłując,