sza nieco, zarzuciła ramię na szyję przyjaciółki i twarz zbliżyła do jej twarzy; wtedy, głowy ich przybrały podobieństwo uderzające do tych kamei, które ukazują, na przezroczu rumianem, dwa wysuwające się z za siebie profile dziewicze. Już ukończyły zajęcia gospodarskie i uzbierały mnóstwo orzechów śród leszczyn poblizkich; teraz, z oczyma utkwionemi w książkę, siedziały cichutko na pagórku z wiórów, pod stodołą, której nowa strzecha świeciła wysoko, jak odłam bladego złota.
— Luniu — zawołał Domunt — chodź do mnie.
Zerwała się, przebiegła dziedzińczyk i pod drzewami przed bratem stanęła. Nie zmieniając postawy, tylko ze wzniesionemi ku niej oczyma Domunt rzekł:
— Pocałuj mię, maleńka!
Pochyliła się, mocno pocałowała go w czoło.
— Cóż dalej? — zapytała.
— Nic; wracaj zkąd przyszłaś.
Uśmiechnęła się i odbiegła.
— Kiedy odjeżdżałem z domu miała lat cztery i była śliczną, jak marzenie. Przepadałem za nią, nosiłem ją na rękach, matka żartowała, że kiedykolwiek uduszę ją, całując. Potem, w świecie, wspominałem ją częściej, niż kogokolwiek z ro-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.