chacie, głodny i zmizerowany, lizałeś mi ręce i rozmawiałeś ze mną, jak umiałeś... bo nie było nikogo więcej, ktoby rozmawiał z chorym przez całe, długie dnie i wiekuiste noce... Szczęśliwi byliśmy wtedy, Swój! Prawda? Pełną gębą zajadaliśmy pasztet, co? Byliśmy wtedy bardzo pysznymi panami, bardzo pysznymi.
Teraz już pies, z przedniemi łapami na ramionach pana swego, z pyskiem prawie przyłożonym do jego twarzy, wył poprostu przeraźliwie. Rosnowski przesuwał mu rękę po sierści obfitej.
— No, cicho już, cicho, Swój! Doświadczaliśmy przecież także i rzeczy naprawdę dobrych. Spełnialiśmy obowiązki swoje uczciwie i jak należało. Uczyliśmy się ciągle i stosując wiedzę naszą do zawodu pełnionego, myśleliśmy, że służymy nauce, kulturze, postępowi świata. I tak było, Swój, tak było — niezawodnie... tylko, co się tyczy pasztetu, to, Swój, był on gatunku nieosobliwego... wcale nieosobliwego...
— Hau, hau! — potwierdzająco, lecz znacznie już weselej pies zaszczekał.
Dziwne wrażenie wywierała ta rozmowa na trzech ludziach, słuchających jej z oczyma, wlepionymi w kąt mroczny, w którym była prowadzoną. Na twarz Stefana, przedtem ożywioną,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/318
Ta strona została uwierzytelniona.