żartobliwym i w którym znowu przebiło się uczucie wyższości, zapytał:
— No i cóż to będzie? Widzę, że coś zupełnie nowego? Sekta jakaś? Nowy kościół?
— Owszem — przeciął mu mowę Stefan — rzecz bardzo dawna i znana powszechnie...
Oczy mu zajaśniały. Tonem prostym i z uśmiechem poważnym dokończył:
— Jesteśmy, rzymianinie, chrześcjanami!
— A! — zadziwił się Rosnowski, poczem zaraz poprawił się.
— To naturalne! Któż z nas nie jest chrześcjaninem?...
— Prawie nikt — rzekł Stefan.
— Ależ... ależ, mój drogi, czyliż dlatego potrzeba siedzieć w ciemnym kącie i światło swoje chować pod korcem?
— Jeżeli czynić to nakazuje serce i sumienie...
Rosnowski, rękę z kapeluszem opierając na stole, ze spuszczonemi oczyma, milczał chwilę, myślał, potem spojrzał na Stefana wzrokiem przenikliwym i trochę, kędyś na dnie, szydzącym:
— Czy myślisz, że będziesz miał wielu adeptów?... A gdyby nawet... czy myślisz, że to do czego doprowadzi?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/320
Ta strona została uwierzytelniona.