na koniec świata... Ach, ach, ach, i tak źle i tak nie dobrze! Ale niechby już nam źle było bez niej, byleby ona nie została kiedy, sierotą, bez dachu i chleba...
W tej chwili tuż za plecami kobiety lamentującej, w drzwiach, otwierających się cichutko, stanęło zjawisko, zdające się być żywem przeciwieństwem lamentów wszelkich. Cichutko, i tylko do połowy drzwi otwierając, Irena, trochę naprzód pochylona, zajrzała do bawialni z takim wyrazem twarzy, jaki mają dzieci, kiedy po urządzeniu figla zabawnego, wysuwają się z ukrycia, wołając: «Oto jestem!» Oczy jej promieniały, usta drgały uśmiechem filuternym, kibić osłonięta, od szyi aż prawie do stóp, różowym fartuszkiem w paski, miała w elastycznem przegięciu się taki wyraz, że bez słów, można było odgadnąć wykrzyk: «Oto jestem! Może myśleliście, że na prawdę spać poszłam! Ani myślałam o tem! Jak się macie!» Z temi słowami w wyrazie całej postaci, oczyma promieniejącemi spotkała się ze spojrzeniem Romana i przez kilka sekund nie spuszczała ich, ani odwracała. Owszem, oczy jej wyraźnie zdawały się mówić: «Moje dobre serce nie zlitowało się nad samotnikiem, bo do niego nie należy!» Ro-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/327
Ta strona została uwierzytelniona.