bywały się w odstępach regularnych pnie drzew, grube u podnóży, a u szczytów łączące się znowu w gęstwinę nieprzejrzaną. Wyglądało to wspaniale; tylko że w wielu miejscach słupy, z których tynk opadł, świeciły nagą czerwonością cegieł, zawsze do ran podobną, a z zewnętrznej strony sztachet rozrosłe ogromnie łopiany, żywokosty, pokrzywy, chrzany, tworzyły pod wałem z wirginij i akacyj jeszcze jedno, najniższe piętro zieloności, poplamionej brudną białością kwitnącego obficie mydlniku. Pomiędzy dwoma pasami takiej dziczyzny swobodnej i bujnej, w zagłębieniu drogi wraz z gruntem trochę falującej, wyschła kałuża pozostawiła czarny pas błota, nigdy nie wysychającego. Za kałużą stały długie i ślepe ściany budynków gospodarskich murowanych i rozległych; po drugiej jej stronie wznosiła się brama pałacowa, murowana także, wysoka i szeroka, cacko architektoniczne, wystudiowane, ozdobne, świecące na słupach i gzemsach ranami czerwonemi, z jednym tylko wierzejem, wiszącym na jednej tylko zawiasie, ukośnie i jakby na włosku. Drugi leżał w zielskach połyskując gdzie niegdzie metalem rdzewiejącym. W tej bramie, gościnnie rozwartej, Roman stanął i rozejrzał się dokoła ze zdziwieniem wielkiem.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/345
Ta strona została uwierzytelniona.