Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Australczyk.djvu/375

Ta strona została uwierzytelniona.

przedzierało się mu ono na sam wierzch świadomości. Miał je w sobie już wówczas, gdy jadła go zgryzota życia na pozór pomyślnego; wówczas, gdy, patrząc na firmament gwiaździsty, wybuchał śmiechem z rojeń o wielkości własnej, wówczas także, gdy śród nocy słyszał w tentencie zegara i graniu świerszczy w trawach niepokojące i tajemnicze: tak — nie! tak — nie! Dziś, przed godziną, to uczucie winy wzrosło w Górowie opuszczonym, a teraz wzmogło się do stopnia takiego, że sam przed sobą zmalał do rozmiarów czegoś, co, omijając jakieś prawo najważniejsze, przestawało być czemkolwiek. Było to uczucie dojmujące i przygniatające. W świątyni, po której niegdyś dziecięce oczy jego szukały Boga, w morzu woni rodzinnych, w upalnym oddechu tłumu prostaczego, zaczynał cierpieć więcej, niż kiedykolwiek w życiu, a przynajmniej w sposób więcej popychający do czegoś, naglący. Siła jakaś niepojęta popychała i nagliła go do ostatecznego rozpoznania i zrozumienia tego, co dotąd spostrzegał mętnie i w głębiach oddalonych.
Z muzyki religijnej, z woni, wydzielanych przez kwiaty i kłosy, z obrazu zasłanego ziarnami i twarzami ludzkiemi, rozsypanemi, jak