Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/094

Ta strona została przepisana.

wszystko co tylko zarobi, zdobędzie, jej jednej oddawać! Hej, raj, nie życie! niebo, nie świat!
Czapkę na bok przesunął i z podniesioną głową, rozbłysłym wzrokiem dokoła się rozejrzał. Nieruchomy, wysokopienny las stał w mroźnem, przeczystem powietrzu, z falisto wzdymającemi się puchami śniegu na dnie, z blado błękitną kopułą nieba u góry. Z pod twardych i pogarbionych płacht śniegowych, wydobywały się i zwieszały ku dołowi, ciężkie kiście zielonych sosnowych igieł; a drobne szrony, niestrudzenie i nieskończenie, od stóp do wierzchołków, przezroczyste rzeźby wiły po brunatnych pniach drzew, czerwonawych ich korach i oliwkowych mchach, po sztywnie wyprężonych i pomiędzy pniami w napowietrzne koronki splatających się gałęziach i prętach olszy, brzozy i leszczyny. Ponieważ blaski słońca, ku zachodowi spływającego, mało w te zagęszczone miejsca dochodziły, połysków, blasków, nie było tu żadnych, lecz wszystko miało przeczystą nieskazitelną, twardą i zarazem łagodną białość. Tylko ze sfalowanego podścieliska wydobywały się gdzieniegdzie rdzawe krzaki jałowcu i żółte pęki uwiędłych paproci, na pnie bladą czerwienią wybijały z pod szronów chorujące kory — daleko, tam gdzie rzedniały sosny i rozdzierały się koronki olchowych i brzozowych prętów, jedno cienkie wysokie drzewo srebrnym słupem płonęło w ukośnym promieniu słonecznym i mała przestrzeń białego podścieliska żarzyła się i migotała nakształt ogniska brylantów i złotych iskier.
Jerzy, nie ścieżką już, lecz wprost przez leśną gęstwinę, szedł w kierunku posrebrzonego przez słońce drzewa. Co chwilę ze stron obu i przed nim wznosiły się, wichrami nawiane, wysokie wydmy śniegowe. Omijał je i tak lekko, jakby po gładkiej stąpał posadzce, szedł po głębokiem, nierównem, śnieżnem posłaniu, gdzieniegdzie dobywające się zeń krzaki jałowców i pęki paproci przeskakując, lub wzniesionemi ramionami rozchylając gałęzie, które osypywały mu głowę krótką, twardą ulewą dro-