Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/096

Ta strona została przepisana.

ani wyliczyć nie może, ile drobnych oczu otwierało się na olśniewającą białość śniegu i zamykało się do snu wczesnego, na korach drzew i we wszystkich najmniejszych ich wydrążeniach, ile spiesznych, zygzakowatych chodów przemykało w szczelinach pni, w osypanych śniegiem u stóp mrowiskach, we wzniesionych przez wiatry pagórkach gnijących liści, rozłupanych szyszek, zeschłych igieł, stwardniałych w mrozie jagód jałowcu, żurawiny, brusznicy, kostnicy. Wszystko to było słabem, sennem, trwożnem, jednak w ogromnej swej zbiorowości wytwarzało nieokreślone szmery, które wydawaly się to krótkiemi i urywanemi, to przewlekłemi i głębokiemi westchnieniami lasu. Trzebaby posiadać dla ucha narzędzie takie, jakiem dla oka jest mikroskop, aby z tych szmerów wydobyć pojedyńcze dźwięki; było to jakieś morze nieskończonej małości, które jednak oznajmiało, że pomimo pozorów śmierci — las żył.
Ale żył on nietylko temi pokornemi, przelęknionemi, niziuchnemi istnieniami; było w nim także życie lotne, śmiałe, nawet świetne, albo psotne.
Na otwartem rozłogu halizny, spłoszone szelestem kroków ludzkich, stado jemiełuszek zerwało się z jałowców i, połyskując złotem nakrapianemi piórkami, uleciało w sosnowe gąszcze, gdzie długo jeszcze słychać było przelękniony trzepot ich skrzydeł, nie wiedzących, czy mają osiąść w pobliżu, lub oddalić się spiesznie od miejsca obfitego żeru. Daleko śmielsze sroki, ani zważając na obecność człowieka, to z kolei, to wszystkie razem, gadały i gadały na poblizkiem drzewie, ale zawzięty ich skrzekot nie zagłuszał bynajmniej dziarskiego śpiewu gilów, których czerwone łebki jaskrawo migotały pośród śniegowych marmurów i ciemnej zieleni sosnowej. Wierzchołkami drzew przelatywały z szumem błękitne skrzydła sójek, niżej żółwy i dzięcioły dzióbami biły w drzewa, aż kora pękała i otwierały się ze stukiem ziarn pełne szyszki. Do szyszek też, które, jak brunatne świece,