i ciało jego i dusza. Wcale o tem nie myśląc, był w samej rzeczy jako dziecko, zawieszające się u łona matki i z rozkoszą ssące jego słodkie mleko. Wielka słodycz płynęła dlań z widoku zjawisk nieba i ziemi, do których przywykł był, odkąd żył, a których nie widywał długo; płynęła i ze wspomnień, które bezładną gromadą cisnęły się mu do pamięci. Było ich wiele, przelatywały szybko, a on, stosownie do ich natury, uśmiechał się, brwi ściągał, albo podnosił, wzruszał ramionami, trząsł głową.
Jedno z nich przecież, niewiedzieć czem wywołane, błyskawicą w nim powstało i przed oczami zawisło trwałym, niezmiernie jasnym obrazem. Może głęboka cisza halizny, tajemniczemi szmery napełniona, może białe tumanki śniegowego pyłu, tu i owdzie z drzew ulatujące, a do kościelnych dymów podobne, może żółte świeczki w gęstwinach, przed ołtarzami z marmuru pozapalane, przed oczami jego postawiły obraz bardzo prosty, lecz dla niego pamiętny i ponętny. Był to drewniany kościołek, pośród rynku małego miasteczka, stojący w ogrodzeniu pełnem lip, klonów, malinowej, głogowej, berberysowej zarośli. Kiedy w zimową niedzielę, niepodkutemi saniami pod ogrodzenie podjeżdżał, ojciec pierwszy z sań zsiadał i, jego z nich zdjąwszy, w głębokim śniegu stawiał. Matka już sama, z siana, z płacht, z pod kilimka wydobywała się jak mogła. Cmentarzyk sfalowanym śniegiem zasłany, na lipach i klonach leży śnieg w twarde kamienie zbity, cienkie pręty krzaków, szronami oplecione, wikłają się i błyszczą jak sznury szklanych paciorek. Kościołek, prawie czarny, pośrodku stoi, a tuż przy nim wysoka i cienka dzwonnica, u samego wierzchu dzwoni i dzwoni tak dla jego dziecięcych uszu prześlicznie, że staje on na wydeptanej wśród śniegu ścieżce, głowę wysoko podnosi, palec w usta wkłada i słucha. Słuchając, w wierzch dzwonnicy zapatrzony, pomimo palca w ustach uśmiecha się szeroko do napowietrznej muzyki dzwonu, która podoba mu się bardzo, aż silnego szturhańca
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/098
Ta strona została przepisana.