Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/136

Ta strona została przepisana.

niec pieca, w pobliże zydelka, na którym siedział Gabryś. Bo trzeba było chyba nie być szlachcianką i o Kazimierzu Jaśmoncie nic nie wiedzieć, aby nie domyśleć się, co znaczyło, gdy przybywał w kożuch przyodziany i kawalera za sobą wiodący. Dostatni, wesoły, bardzo towarzyski, najlepszy na wiele mil orator, Kazimierz Jaśmont, dopóki się nie ożenił, bywał na godach weselnych najpożądańszym z drużbantów, a po ożenieniu stał się pożądanym dla wszelkich uroczystości i obchodów, na których żonaci w pierwszych rolach występować mogą. Takiego białego kożucha zazwyczaj on nie nosił — gdzie tam! elegantem był i nawet złoty zegarek posiadał, a skoro kożuch taki na siebie włożył i tam, gdzie znajdowała się panna, z kawalerem przyjeżdżał, były to, tak, niewątpliwie i niezawodnie były to — swaty! Oprócz Salusi, żadnej panny w domu nie było. Więc swaty przybywały do niej, do niej zaręczonej, do niej w narzeczonym tak zakochanej, że i w tej chwili, w tej chwili nawet więcej, niż kiedykolwiek, stał on przed jej oczami jak żywy, patrzał na nią, uśmiechał się do niej, — jej Jerzy, jej śliczny, dobry, najmilszy Jerzy!
Spojrzała na brata i z rozradowanej jego twarzy, z hucznego i zamaszystego sposobu, w jaki przez drzwi wołał na parobka, aby konia pana Jaśmonta do stajni wprowadził, odgadła, że te swaty były umyślną jego sprawką, że to on sam na dzień przybycia jej do domu przysposobił je i sprowadził. Doświadczyła takiego uczucia, jakiego doświadczać musi mucha, gdy jednę nóżkę uczuje już zaplątaną w pajęczynę, — więc pobladła, zmieszana stała w kącie izby i, gibką, wysmukłą kibić naprzód nieco podając, wylęknionemi, ale zarazem i zaciekawionemi oczyma na dwu przybyłych patrzała.
Jeden z nich, Kazimierz Jaśmiont, wyciągnięte ku parobkowi ramię Konstantego powstrzymującym gestem ujmując, mówił:
— Za pozwoleniem! Niewiadomem jest jeszcze, czy