ciej przez nos gwiżdżącą w biedne, uwiędłe czoło pocałował.
Nazajutrz, w poobiednich godzinach, turkot młocarni przestał rozchodzić się po dziedzińcu, młócenie i odsyłanie do miasta zboża na czas jakiś ukończonem było. Kulesza ze stodoły wyszedł, zamknął ją i, zamiast ku domowi, ku bramie dziedzińca się skierował. Zamyślony był, widocznie plany jakieś w głowie układał. Za bramą, śród drogi przystanął, fajkę na krótkim cybuszku zapomocą hubki zapalił i poszedł ku lasowi, kędy też przed paru godzinami udał się był Jerzy. Wkrótce potem znajdował się już w głębi lasu i dążył w stronę, z której dochodziły stuki siekier i kiedy niekiedy padających na ziemię drzew. Niebawem też znalazł się w miejscu dokonywającej się trzebieży, las rzedniał, drzewa zdawały się rozstępować, pomiędzy niemi ukazywały się coraz większe płachty szarego nieba, aż nakoniec kręta wstęga dymu potoczyła się nizko nad białem podścieliskiem lasu i na małej przestrzeni, zupełnie z gęstwiny ogołoconej, błysnął płomyk. Przy tym nizkim, jaskrawo śród białości lasu świecącym ogniu stało, grzejąc się, czy żywność jakąś sposobiąc, paru ludzi; kilku innych, zrzadka na wielkiej przestrzeni rozrzuconych, pracowało nad takiem przerzadzaniem lasu, któreby drzewom swobodny i zdrowy wzrost zapewniało. Stuki siekier szybko następowały jedne po drugich; zresztą wszystko milczało. Ptaki uciekły ztąd, zapewne także i drobne zwierzęta; może nawet owady przelęknione, w swoich gniazdach pod mchami i korami, w zupełniejszą jeszcze, od zwykłej zimowej martwotę zapadły. Raz tylko załopotało i zakrakało coś w górze; była to para odważnych kruków, które, niby straż dokoła rodzinnego drzewa odbywając, zakrążyły nad jego wierzchołkiem.
Kulesza szedł i tak rozglądał się dokoła, jakby kogoś wzrokiem szukał, aż zobaczył Jerzego, który, z odpowiedniem narzędziem w ręku od drzewa do drzewa
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/189
Ta strona została przepisana.