na ganek wypadła, gdzie ją znowu tę męciwody i pochlebniki bardzo zabawili i zozśmieszyli. Jednak, gdy Strupiński zbyt już mocno rękę jej ścisnął i zbyt zuchwale w same oczy zajrzał, zaczerwieniła się, po ramieniu go uderzyła i wyrwawszy się mu, jak strzała ku zagrodzie Gabrysia pobiegła. Płotek, dwie zagrody rozdzielający, nie był dla niej żadną przeszkodą, bo od dzieciństwa przebywać go przywykła w taki sposób, w jaki uczyniła to i teraz. Przeskoczyła go jak sarna i tylko fałdy miejskiej sukni, nie bardzo do przeskakiwania płotów odpowiedniej, zaczepiły się o coś i na chwilę znajdującą się pod niemi kraciastą, samodziałową spódniczkę ukazały. Przystanęła i, nachyliwszy się, z niepokojem obejrzała: czy się czasem nie rozdarły. Od powrotu swego z miasta nie ubierała się już inaczej jeno w takie miejskie suknie, których dwie miała: jednę od Końcowej, drugą, którą sprawiła sobie za pieniądze, otrzymane ze sprzedaży utkanych własnemi rękoma kołder i kilimków. Ponieważ za bogatego wychodziła, mogła sobie tedy na ten zbytek pozwolić i suknie te znosić choćby jeszcze i przed ślubem. Nieraz, wkładając je i nowe wstążki na szyję zawiązując, myślała, że przecież teraz takie rzeczy, to całe jej szczęście, więc też pewno nie będzie ich sobie szczędzić. Ile razy tak pomyślała, zawsze łzy zakręciły się jej w oczach, ale przy zapinaniu i zawiazywaniu kokardy osychały.
Przez podwórko Gabrysia szła nieco wolniej, słuchając rozlegającego się w chacie ciągłego, monotonnego stukania.
— Gabryś sieczkę rznie! — pomyślała.
Istotnie, w ciemnawej sionce, przy ustawionem w głębi razidle Gabryś stał bez kapoty, w grubej koszuli i, bosą stopę na ponożu opierając, wielki nóż w drewnianej rękojeści prędko jedną ręką na podsuwany drugą snop słomy opuszczał. Z pod rzezaka spadała żółta ulewa na drobną sieczkę pokrajanej słomy; czoło pracującego było trochę zwilżone potem, a czarne jego wąsy
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/206
Ta strona została przepisana.