Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/212

Ta strona została przepisana.

twarz jej była przecież nieco szczuplejszą niż dawniej i pod oczami rysowały się ciemne kółka. Jakby cień, jakby leciuchna zasłona przyćmiewała blask jej zdrowej i pięknej młodości; czerwone usta wydawały się bledsze i smutne. Milczała, patrząc w ziemię; Gabryś zcicha zapytał:
— Czego Salusia posmutniała?
Wtedy ona, ręką zakrywając oczy, szeptać zaczęła:
— Żeby Gabryś wiedział jak mnie czasem ciężko, ciężko, ciężko...
Umilkła, a on, zasmucony także, oczu z niej nie spuszczał.
— Czasem to i wesoło mnie bywa, nawet cieszę się... Co to? na takie gospodarstwo iść, w zgodzie być ze wszystkimi, u wszystkich w uważaniu... ale czasem to znów myślę sobie: żeby ich dyabli wzięli za to, że oni zrobili mnie taką nieszczęśliwą! nieszczęśliwą!
Za głowę się schwyciła i zerwała się ze stołka.
— Nie trzeba przeklinać... — nieśmiało zaczął Gabryś, ale ona go nie słyszała, cała w ogniu, z wargami żałośnie wzdętemi, z rozognionym wzrokiem.
— Ja jego nie chcę, nie chcę, nie lubię, nienawidzę... — wołała i ręką w pięść złożoną uderzyła w stół.
— Kogo? — z przerażeniem zaszeptał Gabryś.
— A Cydzika tego... żeby on wskróś ziemi był poszedł, nim do mnie ze swatem przyjechał... berbeć ten, smarkacz, niedojda... kiedy on do mnie podchodzi, to mnie się zdaje, że ślimak lezie i nawet suknię swoją uchylam, aby nie dotknął...
Aż zdyszana od uniesienia, twarzą obróciła się ku oknu i widać było, że załamała ręce. Gabryś, naprzód pochylony, chwilę z otwartemi ustami i przerażonemi oczyma siedział, a potem z trwogą mówić zaczął:
— To jakżeż?... to cóż z tego będzie? Przecież on przyszły mąż Salusi...