Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/239

Ta strona została przepisana.

roztargnienie przeszkadzała, że ją nakoniec z kuchni wypędziły. Zmrok zapadać zaczął, gdy do sieni wszedł Gabryś i, jakby przelękniony panującym w domu ruchem, zrazu u drzwi się zatrzymał. W długiej kapocie, wysoki, prosty jak tyka i tylko z głową nakształt złamanej makówki zwieszoną, pociesznie wyglądał z dwoma mirtowemi drzewkami, które trzymał w ramionach. To też, gdy stanął u drzwi, kilka osób znajdujących się w sieni żartować z niego zaczęło.
— A co Gabryś powie?
— Czemu to Gabryś na dziewiczy wiecór sąsiadki lepiej się nie ustroił?
— Dlaczego Gabryś mirty swoje oddaje? możeby się na własne wesele przydały?
— A kiedy Gabrysia wesele nastąpi?
— Dlaczego Gabryś się nie żeni? Na takie pałace, jak Gabrysia, pewnie ochotniczek nie brakuje!
— Gabryś pewnie jutro tańczyć z nami będzie! Prodzę ze mną do krakowiaka.
— Ale chyba insze buty włoży, bo te rozlecą się, gdy tylko piętą ruszy!...
On nic nikomu nie odpowiadał, z mirtami ku drzwiom przeciwka podszedł i, zaglądając przez nie, z cicha zawołał:
— Salusia! Salusia! mirty przyniosłem!
Ale w izdebce nazywającej się przeciwkiem Salusi nie było, tylko Pancewiczowa i Zaniewska krzątały się około zmieniania kuchennych swoich toalet na czystsze i przyzwoitsze. Pierwsza też, czarną spodnicę przez głowę zarzucając, ofuknęła:
— Niech Gabryś ze swemi mirtami tu się nie plącze! Proszę gdziekolwiek postawić i iść sobie!
On wazoniki u okna umieścił, ale nie odchodził, postał trochę i przemówił:
— Pani Pancewiczowo!
Kilka razy ciche to wołanie powtórzyć musiał, zanim pani Pancewiczowa opryskliwie zapytała: