— Ot, ruszył konceptem, jak cielę ogonem! Widać dlatego, że sam tak dobrze na świecie wykierował się, to i drugim rady dawać chętny. Tylko że nie każdy lubi w dziurawych butach, czy też trzewikach, chodzić...
— Wiadomo, głupi Gabryś! Co taki rozumnego wymyślić zdoła.
Odwróciły się; on, powoli i ciężko stąpając, odszedł, a w tejże chwili przed gankiem rozległ się odgłos
zajeżdżających sanek, brzęk dzwonków na odświętnej uprzęży, gwar powitalnych okrzyków, klaskanie pocałunków. Pan młody ze swatem i drużbantami przyjechał.
W wigilię ślubu śmielszy nieco, niż zwykle, może towarzystwem drużbantów rozochocony, Władyś Cydzik wszedł do sieni dość raźnie, w szubie czarnej barankami podbitej i zlekka tylko na ramiona narzuconej, widać więc było z pod niej dokładnie cienką i prostą jego figurę, w czarnym tużurku i kwiecistej kamizelce, połyskującej srebrną, szeroką dewizką. Na szyi miał biały krawat z dużą kokardą, a na głowie czarną barankową czapkę, którą u progu zdjął mu z głowy jeden z drużbantów, bo on sam uczynić tego nie mógł, w obu rękach trzymając coś dużego, okrągłego i osłoniętego białem płótnem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dobry wieczór państwu! — huknęły u proga cztery naraz męzkie głosy, a swat obok pana młodego, znowu jak silny dąb obok smukłej latorośli stając, mówił dalej:
— Oto przyjeżdżamy po klejnot nam przyobiecany, wielkiej drogocenności, o gościnę prosimy, a wprędce od-