żnych gospodarskich, sąsiedzkich sprawach rozprawiali, perorowali; drużki przy innym, mniejszym i zielonością okrytym stoliku gałązki mirtu białemi wstążeczkami związywały, która to zresztą robota szła im powoli, bo przeszkadzało jej rozmowami i psotami kilku kawalerów. Nagle parę cienkich dziewczęcych głosów z nad zielonej powodzi mirtu zawołało:
— Salusia, daj wstążeczek! już ani kawałeczka nie ma, a jeszcze bukiecików trza nawiązać hurbę! hurbę!
Przed paru godzinami Salusia pęk białych wstążeczek na komodę w bokówce rzuciła, teraz więc tam wbiegła, a za nią, na pięty prawie jej następując, wsunął się Cydzik. W izdebce, oświetlonej małą lampką, nikogo nie było; wstążeczek też Salusia nie zobaczyła na komodzie: ktoś widać w zawierusze zrzucić je lub gdzieindziej położyć musiał. Schylona nieco, wzrokiem szukała ich na ziemi, aż nagle uczuła, że ramię jakieś kibić jej opasuje. Jak oparzona skoczyła, obejrzała się i tuż prawie przy swojej twarzy zobaczyła młodocianą, podługowatą, rozżarzonemi oczami świecącą twarz narzeczonego. Gwałtownym ruchem wyrwała się z jego objęcia i, pod ścianę usuwając się, z rozbłysłemi także oczyma, krzyknęła:
— A toż co? Czy to pięknie takie napaści czynić?
Ale on nie mógł już dłużej powściągnąć tej przemożnej siły, która ogniem grała w jego żyłach i ciągnęła go do dziewczyny, jutro mającej mu być poślubioną. Rozzuchwalała go ta siła i z dzieciństwa prędko w świado-