Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/252

Ta strona została skorygowana.

— Zabiję! jak Boga kocham zabiję, na umierających rodziców nie uważając...


Pancewiczowa jak wicher w różne strony latała i głośniej nad wszystkich, przeraźliwie darła się:
— Salusia! Salusia! waryatka! głupia! smarkata! Salusia! Salusia!
Jednak i w tem darciu się przeraźliwem, złością zrazu nabrzmiałem, drżał już zaczynający się płacz.

Nikt nie widział Gabrysia, który, gdy tylko w zagrodzie Konstantego ruch powstał i rozbrzmiały głosy, jedno imię wywołujące, z chaty swojej wyszedł i, płotek przestąpiwszy, nieco na uboczu stanął. Zrazu, stał z rękoma przy głowie, jak człowiek, w którego uderzył grom przerażenia, potem, ze zwieszoną głową,

głęboko myśleć się zdawał, aż do stojącej na podwórku gromadki mężczyzn i kobiet, pomiędzy którymi znajdował się Konstanty, przystąpiwszy, cichym, jakby zdławionym głosem wymówił:

— Salusia do ciotki Steckiewiczowej pobiegła!
Słowa te wszystkich zrazu wprawiły w osłupienie, ale uspokoiły też i pocieszyły.
— Zkąd Gabryś o tem wie? — porywając go obu rękoma za kapotę zawołała Końcowa.
— A bo widziałem jak szła — odpowiedział — i pytałem dokąd idzie? Powiedziała, że do Steckiewiczowej.