Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/253

Ta strona została przepisana.

— O tej porze? czego? — zawołało chórem wiele głosów.
Gabryś ramionami wzruszył. Przy świetle latarki, którą trzymał Konstanty, twarz jego wyglądała zbiedzona i mizerna, z głupkowatym uśmiechem pod kępą czarnych wąsów.
— Czy ja wiem? — na nikogo nie patrząc, powoli zaczął. — Mówiła, iż ciotka rozgniewana za to, że na swanię zaproszoną nie została... więc poleci do niej, przeprosi, piękny jaki prezent dostanie i jak świt nazad do domu przyleci...
— Tak mówiła?
— A mówiła.
— Gabryś na własne uszy to od niej słyszał?
— A na czyjeż?
— Zwaryowała! głupia! o tej porze! kto to słyszał? czysta waryatka! — zagadały kobiety.
Gabryś głową potrząsł; cichy, lecz długi śmiech zatrząsł mu u piersi grubą kapotą.
— A cóż to za waryactwo i cóż to za głupstwo jest, kiedy kto chce piękny prezent dostać? — wymówił.
Słuszna uwaga. To prawda! Jaka ta Salusia jednakowoż jest praktyczna, kiedy nawet jednego przedślubnego prezentu, który dostać była powinna, nie darowała, ale po niego aż po nocy poleciała do bogatej ciotki. Ho, ho! minister baba! — Jaśmont śmiał się, takim obrotem sprawy zadowolony, boć kiedy do ciotki po przedślubny prezent poleciała, to widać z Cydzikiem naprawdę zrywać nie zamierza i awanturę z obrączką tylko przez próżne panieńskie fochy zrobiła. Drużki aż podskakiwały. Tęga Salka! I fatygi w nocy nie pożałowała! Ciekawość też co od ciotki dostanie! Może i całą sztukę płótna, bo podobno Steckiewiczowa płotna ma tyle, że aż skrzynie od niego pękają. Nawet Pancewiczowa śmiała się i Konstanty uspokoił się trochę, złagodniał.
— Taka już w naszym rodzie krew — zauważył. —