Switanie dnia znalazło ją więcej niż milę od Tołłoczek oddaloną, wspinającą się po szerokiej drodze na dość wysoką górę. Nie była jeszcze ani trochę zmęczona, szła raźnie, a gdy z rzedniejących mroków nocnych przydrożne drzewa i białe za niemi pola w dość wyraźnych już zarysach wychylać się zaczęły, przystanęła, chustkę z twarzy odgarnęła i rozejrzała się dokoła.
Jak daleko słuch i wzrok sięgnąć mogły, panowała tu ogromna cisza i pustka. Słychać było tylko lekki przedporankowy wiatr, muskający wierzchołki drzew i zaspy polnych śniegów, a wychylający się z mroków świat, z zakrytemi jeszcze krańcami, podobnym był do białawego, bezbrzeżnego morza, którego najlżejsze drgnienie życia nie poruszy. Nic, tylko dwa rzędy nagich drzew przy drodze, za niemi to białawe, martwe, nieruchome morze, z cie-