Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bene nati.djvu/278

Ta strona została przepisana.

uśmiechem, iż łatwo odgadnąć było można, że czuł się szczęśliwym.
Nikt ze stojących za oknami nie zauważył jak Salusia odeszła, nikt nie widział, jak przesunęła się pod półkolem topoli, minęła je, nad samym brzegiem stawu usiadła i głowę wzięła w obie ręce.
Jak kamień, mający kształt ciężko zadumanej kobiety, siedziała i ciągle, ciągle, bezustannie myślała.
— Jerzy! Jerzy! Jerzy! mój Jerzy!
Czuła, że utraciła go na zawsze, lecz jasnej świadomości o tem nie było jeszcze w jej głowie, ani o niczem; tylko z chaosu, z pustki, z ogromnej boleści, występowało w niej jasne i palące jedno to imię:
— Jerzy! Jerzy! Jerzy!
I jeszcze rzecz jedna: obraz jego, jasny, wypukły, w najdrobniejszych szczegółach widzialny, w tej chwili, gdy stał u stołu, na uścisk starego ojca z młodziutką żoną patrzał z uśmiechem poważnego szczęścia...
Wtem od strony domu coś śpiewnego, skocznego, hucznego zadźwięczało, w powietrzu się rozległo, nad zamarzły staw przyleciało i kobietę u brzegu stawu siedzącą, niby szatankami w ciemnościach skaczącemi, otoczyło tonami wygrywanej przez kilka instrumentów polki.
Porwała się na nogi, wstała i krzyknęła:
— Jezus Marya! Jego wesele! Jezus Marya! Jezus Marya! Jego wesele!
Krzyknąwszy tak, padła twarzą ku ziemi i śnieg w usta nabierać zaczęła, dla zatamowania krzyków, które ostatkiem przytomności powstrzymywane, szemrały w niej jak warczący wrzątek. Wtem uczuła wilgotne dotknięcie na splecionych i nad głową zarzuconych rękach. Podniosła się nieco i zobaczyła jednego z psów podwórzowych, który, obwąchując ją, wilgotnym pyskiem rąk jej dotykał. Drugi pies w pobliżu biegał, coś około stawu ze spuszczonym pyskiem wietrząc. Na zwierzęta te, jedyne żywe